Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

patrzeć i nie być posądzonym, że czyha na tę chwilę i że jej przybliżenia się wygląda. Ale jakżeż uciec, jakżeż zostawić go w takim stanie, nie pożegnać go, nie przeprosić, chociażby tylko myślą.
Nie godzi się, nie można.
Postanowił więc zostać i czuwać dalej nad dziadkiem.
Chory wciąż drzemał, ale oddychał spokojniej, noc przeszła bez żadnego wypadku, w oczekiwaniu katastrofy, jak się zdawało nieuniknionej.
Pani Wojciechowska drzemała w fotelu, Grzegorz w kuchence ogień wciąż utrzymywał i węgle do samowaru dorzucał, broniąc się przed snem, który go opanowywał coraz bardziej.
Naprawdę tylko dwoje ludzi czuwało. Wicuś, kilkugodzinnym snem pokrzepiony i Zosia, której nawał przykrych wrażeń zupełnie sen odebrał. Pierwszy to raz w życiu młoda dziewczyna znalazła się przy umierającym; widok człowieka, dla którego miała tak wielki szacunek, wdzięczność i przywiązanie, widok tego człowieka w stanie agonii prawie — straszne czynił na niej wrażenie. Żal ją wielki ogarniał, a zarazem i trwoga niewytłómaczona. Zdawało się jej, że po tych izbach ponurych, skąpo oświetlonych płomykiem przyćmionej lampy, unoszą się jakieś duchy tajemnicze, które się zbiegły gromadą, aby zabrać duszę najlepszego