Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żutką pościel, bo wysłany zaraz na Leszno Grzegorz przywiózł w dorożce cały tłomok poduszek, prześcieradeł, ręczników.
Kazałem wszystko od siebie przywieźć — mówiła do Wicusia — bo to panie kawaler i bezdzietny, a mówią że bogaty. Dla tego właśnie nie chciałam otwierać tych jego szaf i komód, mogłoby być jakie podejrzenie. Niech więc leży biedaczysko na mojem. Może da Bóg, że wyzdrowieje, a gdyby życie skończył, to trzeba będzie zaraz dać znać i opieczętować wszystko.
— Ach pani — szepnęła Zosia — przecież on jeszcze żyje, po co my o tem mówimy?
— Moje dziecko, inaczej być nie może. Widziałam różne wypadki w mojem życiu i wiem, jak trzeba postąpić.
Wicuś milczał.
— Familia jest — mówiła dalej — a skoro jest i ma jakie prawa, będzie żądała rachunku od tych, którzy byli obecni. Czyż nie prawda, panie Wincenty?
Wicuś nie mógł zaprzeczyć, że natychmiast po śmierci dziadka, skoro tylko wieść o tem na wieś się dostanie, zjadą się zaraz krewni bliżsi i dalsi, zaczną wszystkie kąty przetrząsać, pieniędzy poszukiwać — i wstyd mu było za nich, w obec tej dziewczyny, tak przywiązanej do swego opiekuna i