Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niechże pani wejdzie — rzekł — ale proszę bez płaczu, niech pani...
— Niech pan będzie spokojny, potrafię ukryć cierpienie i zapanować nad żalem.
Weszła do pokoju chorego cichutko, na palcach, uklękła przy łóżku, wyschłą rękę starca do ust przycisnęła, milcząc. On drugą rękę położył na jej ramionach i łzy stanęły mu w oczach.
— Zosiu — szeptał — dziecko moje... oczom własnym nie wierzę, czy to ty?
— Ja, wujaszku najdroższy, ja ojcze mój kochany. Ach! com przeżyła przez te dni... nareszcie dziś powiedziałam sobie: pójdę sama — i jestem przy tobie wujaszku. Co ci jest, co ci dolega?
— Nie wiem, moje dziecię — starość zapewne. Czas odejść i pożegnać wszystkich, których się kochało. Tak, tak, Zosieńko moja, dziękuję ci, żeś przyszła, a ja sądziłem, że już nie zobaczę cię, moja droga pieszczoszko.
Wicuś skierował się ku drzwiom, chcąc pozostawić dziadkowi możność swobodnej rozmowy z tą, która go ojcem nazywała, ale pan Dominik zatrzymał go.
— Wróć się — rzekł, a zwracając się do Zosi, dodał:
— Zosiu, to mój wnuk, Wicuś, poznajcie się — dobry chłopiec, pielęgnuje mnie w chorobie i gdy-