Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szenie się i opadanie klatki piersiowej, możnaby myśleć, że już wszystko skończone i że na łóżku leży trup.
Młody człowiek bacznie wpatruje się w schorowanego starca, jak gdyby chciał przeniknąć, jakie myśli błądzą pod tą czaszką łysą, pożółkłą skórą pociągniętą; ale czaszka dobrze strzeże swoich tajemnic, zwłaszcza gdy język zdrajca z trudnością poruszać się może — jest ona wówczas niby bryła marmuru, niby głaz milczący.
Czemuż nie można przeniknąć, jakie myśli w niej błądzą!
Wicuś samotnie siedząc przy chorym i wpatrując się w niego, doznawał przykrego uczucia. Ponura stancya wydawała mu się niby wielkim grobem murowanym, do którego światło z trudnością się dostaje, zdawało mu się, że ze ścian jej chłód jakiś wieje cmentarny. Wstrząsnął się pomimowoli.
Wziął książkę, którą był sobie kupił na mieście i zaczął czytać, ale wzrok jego coraz z kart książki przenosił się na twarz chorego, a myśl wybiegała w przyszłość. Patrzył na litery, niby czytał, ale nie rozumiał nic. Nagle usłyszał lekkie zapukanie do drzwi.
Wstał, wyszedł do pierwszej stancyi i rzekł:
— Proszę wejść.
We drzwiach ukazała się młoda dziewczyna.