Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak też zrobił stary woźny, przeszedł się po ulicy, spotkał znajomego szewca, który także miał jakieś zmartwienie i tak im się złożyło, że poszli razem do bawaryi, której właścicielka akurat znowuż miała smutek; więc się pocieszali we troje w swoich strapieniach i tak im dwie godzinki przyjemnie w tym smutku zeszły, jak gdyby jedna chwila. Byliby jeszcze dłużej siedzieli, ale Grzegorz, zawsze służbista wielki i do punktualności przyzwyczajony, spojrzał na zegarek i, pożegnawszy czule gospodynię i szewca, wyszedł.
Właśnie w chwili kiedy właścicielka bawaryi opowiadała Grzegorzowi i majstrowi o swojem strasznem zmartwieniu z niegodziwą sługą, Wicuś siedział przy łóżku pana Dominika i wpatrywał się w jego twarz kościstą, wychudłą, żółtą jak wosk, wpatrywał się i myślał, jaki będzie koniec tej choroby. Czy dziadek podźwignie się jeszcze z łoża boleści, czy też dni swoje zakończy? Była to dla młodego człowieka męcząca zagadka, a na rozwiązaniu jej, opierał on całą swoją przyszłość i nadzieję.
Śmierci dziadkowi nie życzył; przeciwnie, wolałby żeby starowina wyzdrowiał, żeby przekonawszy się, że życie ludzkie na włosku wisi, zrobił testament i zapisał majątek tym krewnym, którzy mu najwięcej okazywali przychylności. Ma się rozumieć, któż byłby godniejszy, niż właśnie on, Wicuś.