Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja? alboż mam miliardy?
— Tak mówią.
Pan Dominik nie odpowiedział na to, pochylił głowę, wpatrzył się w stół i zaczął bębnić po nim palcami.
Wicuś dorzucił niedbale:
— Jabym się wcale nie gniewał, żebym miał taką opinię u ludzi, wyrabia ona bowiem duży kredyt moralny i materyalny. Dziadzio pozwoli, że wzniosę toast za jego zdrowie i pomyślność.
Trącili się kieliszkami, stary kawaler był coraz bardziej rozmarzony.
— Wie dziadzio — rzekł Wicuś — ta dzierżawa, o której wspominałem, to złoty interes, dorobić się na niej można bardzo szybko, tylko brak kapitału, brak zaufania. Ludzie są dziś niezmiernie podejrzliwi. Czyby dziadzio nie zechciał mi w tem dopomódz? Ostatecznie, cała przyszłość moja i Józia na tem się opiera. Moglibyśmy ożenić się dobrze i zająć stanowiska odpowiednie. Idzie tylko o tę pierwszą pomoc, dalej damy już sobie radę. Ja, co prawda, z propozycyą wystąpićbym nie śmiał, ale mama nalegała koniecznie. Mówiła: jedź, i wprost udaj się do dziadka, ja wiem, że ten człowiek ma serce złote, zawodu z pewnością nie doznasz.
Pan Dominik wciąż milczał. Wicuś zachodził to z tej, to z owej strony, nareszcie rzekł: