Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Znaczny, powiadasz. Podobno nie bardzo.
— Ale... a oto masło świeżuteczkie, tu takiego nie dostanie, żeby nie wiem jak przepłacać, a oni to mają bez kosztu. Dobra to rzecz wieś, bardzo dobra, bo pieniędzy nie trzeba wydać, a jest wszystko swoje, czego tylko dusza zapragnie. Żeby to pan radca kiedy wieś kupił, jabym z wielką chęcią w służbę poszedł do pana...
— Co ci w głowie świta, Grzegorzu, jabym wieś miał kupić!...
— Dla czegóżby nie; alboż to panu radcy kto zabroni.
— Ale za co? Wiadomo ci, że biedny jestem.
— Bieda biedą, a wieś wsią; gdyby zaś taka chęć przyszła, toby pan radca nie potrzebował ani ludziom się kłaniać, ani pieniędzy pożyczać. Ja to wiem dokumentnie.
— Cicho bądź, stary gaduło, nie pleć głupstw, wydobywaj co jest, bo ja na miasto zaraz wyjdę.
— O, do usług pana radcy, kiełbasa... żebym się nie powstrzymywał to bym ukąsił, tak pachnie! Ser z kminkiem, samo prawie do piwa — ale jaki! Na Piwnej takiego nie uświęci — a tu oto jakieś słoiki, flaszeczki, jakby z apteki, niech no pan je obaczy.
— To są konfitury — rzekł pan Dominik — postaw je na oknie rzędem, równo, słoik przy słoiku.