Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

co wam się podoba, choćby piramidy, labirynty, lub kryształowe pałace.
— Więc nowego nie postawisz?
— Nie postawię.
— Człowieku, zastanów się! pomyśl, że przecież jesteśmy ludzie, żeśmy już nie młodzi, należą nam się pewne wygody... zresztą to cię nie będzie kosztowało nic, albo prawie nic.
— Aha!
— Drzewo mamy, jest przecież las.
— A obróbka?
— Parobcy obrobią. Sam wiesz, że Jan jest z natury majstrowaty, a Michał to prawie cieśla skończony.
— A gonty?
— Żydzi zrobią za psie pieniądze.
— Akurat! — a stolarz?
— Edwardzie! Ja ci dam piętnastu stolarzy, teraz ludzie sami proszą o robotę, jak o największą łaskę.
— Zapewne — proszą, ale każą sobie płacić i to grubo. Taki jak ci zaśpiewa, to aż ci się zimno robi — a przecież na stolarzu nie koniec. Gdzie mularz, moja pani, gdzie zdun, gdzie ślusarz, gdzie szklarz? A teraz jeszcze cegła, wapno, okucia, a to, a owo.
— Wszystko to tylko twój upór i twoje skąpstwo przebrzydłe. Masz trzy córki, trzeba będzie wkrótce zacząć prowadzić dom otwarty, a ty nic, nic,