Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więcej nic?
Sędzia siedział, jak na rozżarzonych węglach.
— Hm... nic.
— Źle robisz, mój mężu, że przedemną ukrywasz.
— Co ja ukrywam?! Cóż znowu... taka jesteś podejrzliwa aż wstyd.
— Nie mam żadnych podejrzeń, lecz pewność.
— Zkąd pewność? jaka pewność? Dalibóg, moja Weronisiu, musiało ci się coś przyśnić.
— Wstydź się, mężu, jesteś nieszczery. Chcesz pożyczać pieniędzy od żydów, chociaż gotówka jest w domu, to nie po gospodarsku... na co procenta opłacać? Nie mamy tak dużo, żeby w błoto wyrzucać...
Sędzia zerwał się z krzesła.
— Szelma żyd, papla! pleciuch! — zawołał z gniewem — niechno ja go zobaczę, to mu sprawię takie mydło, że dopóki żyć będzie nie zapomni!
— Nie unoś się, gdyż nie masz czego! dobrze się stało, żem się dowiedziała o tem...
— Ależ, moja Weronisiu! bo żebym ja to na karty, na hulanki, na jakieś panie... tego romanse, albo na coś podobnego... ale ja chciałem dla dziecka. Bóg świadkiem, że dla dziecka!
— Właśnie, gdyby ci było potrzeba na karty i hulanki, to miałbyś racyę w sekrecie przed żoną pożyczać... ale gdy chodzi o dziecko, nie widzę najmniejszego powodu do sekretu. Tyś ojciec, ja matka, powinniśmy radzić wspólnie.
— No... uważasz, pisał... w kłopotach jest... chciałem mu dopomódz, przecież człowiek ma serce nie z kamienia...