Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Panna Kintz była wymowna i wesoła, a chwilami, gdy rozmowa zeszła na poważniejsze przedmioty, to mówiła o nich z takiem przejęciem się i zapałem, że sędzic wpatrywał się w nią jak w obraz i słuchał niepomiernie zdziwiony.
Z opowiadania Stanisława wyobrażał on sobie, że spotka jakąś istotę dziwaczną, ekscentryczną, rozpieszczoną jedynaczkę, wreszcie artystkę może — lecz zawiódł się zupełnie. Ona, jak mówiła, czy to w uroczych górach Szwajcaryi, czy pod pogodnem niebem Włoch, zawsze marzyła o wiosce polskiej, o szarem, pochmurnem niebie, czarnych lasach sosnowych i tych wielkich płaszczyznach, zbożem okrytych. Marzyła zawsze o nich, i ostatecznie namówiła ojca, żeby taką cichą wioseczkę nabył. Znała dobrze poezyę i muzykę wszystkich cywilizowanych krajów, ale nad Bajrona przenosiła Mickiewicza, a nad mistrzów włoskich rzewne pieśni Moniuszki lub Szopena. Gdy mówiła o nich, głos jej stawał się dziwnie melodyjnym i śpiewnym, niby syreni, a oczy robiły się wilgotne, jak gdyby od łez.
Pan Jan nie spostrzegł nawet, że czas bieży szybko, że panowie zasiedli już do kart i że Marcia rozmawiająca z sędziną i dwiema starszemi paniami, rzuca na niego z pod spuszczonych powiek przelotne, jakby pytające spojrzenia.
Już się dobrze zmierzchało, gdy dryndulą, w jednego zaprzężoną konika, z Szymonem na koźle przyjechał ksiądz Andrzej.