Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mogłem przypuszczać, że kocha ją. Okazało się kogo kocha. Pieniądze kocha, wygodę, dobrobyt. Wandzia i to mu dać mogła. On wie przecież, zna mój stan majątkowy, wie, że mienia z sobą nie zabiorę do grobu. Miałby więc — no, a przytem Wandzia... Czy nie ładna, nie dobra, nie wychowana jak należy? czy nie łożyłem na jej edukacyę? Ale jemu to wszystko jedno widać, taka czy inna, byle miała dużo, dużo pieniędzy... Jeżeli z pożegnaniem przyjdzie, przyjmę go bardzo ozięble — albo nie, wprost przeciwnie: będę wesoły, niech pozna, że sobie z tego nic nie robię, że nie żałuję. A polityk... polityk, dyplomata... lis... Wyraźnie nic nie mówił, zamiarów swych jasno nie określał, tylko wszystko w allegoryach, w alluzyach. Ha... może i lepiej...
Regent dopiero nad ranem zasnął, ale we śnie trapiły go różne przykre widziadła. Zdawało mu się, że Wolmański odpływa na okręcie, a Kalasanty, Roman i Salezy, stojąc na brzegu, życzą mu drogi szczęśliwej, powiewają chustkami i zarazem śmieją się ze swego kolegi i przyjaciela, który nie umiał zatrzymać bogatego okrętu i pozwolił mu odpłynąć na dalekie morza.
Przez cały tydzień pan Gorgoniusz nie opuszczał mieszkania, był smutny, narzekał i zrzędził tak, że zaniepokojone tym stanem siostra i córka posłały po lekarza. Ten przybył, pacyenta zbadał i zapewnił, że niebezpiecznego nic niema i że