Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ślicznie zrobiłaś. Dziękuję ci bardzo i czekam z niecierpliwością. Trzeba uprzedzić ciocię, że będzie kilka osób.
— Ciocia jest taka gospodyni, że potrafi na poczekaniu zaimprowizować wszystko, co potrzeba, ale swoją drogą uprzedzę ją zaraz.
Nigdy jeszcze regent z takiem upragnieniem nie oczekiwał gości. Miejsca sobie znaleźć nie mógł; chodził od okna do okna, patrzał przez zamarzłe szyby, nasłuchywał, czy dzwonki nie brzęczą.
Nareszcie przyjechali. Ledwie, że weszli do salonu, regent rzekł:
— Niech-że się panie rozgoszczą, a panów, nim przygotują stolik do kart, proszę do siebie na cygaro. Ogień pali się na kominku, ogrzejecie się.
Pan Salezy, Kalasanty i Roman poszli za gospodarzem. Wolski został przy paniach.
— Podobno chory jesteś, Gorgoniuszu? — zapytał Kalasanty.
— Nic wielkiego, kaszlę trochę.
— Dobrze robisz, że siedzisz w domu — wtrącił Salezy, — w naszym wieku strzedz się trzeba zaziębień...
— W naszym wieku — rzekł Kalasanty, — trzeba gimnastyki i ruchu, to jest grunt...
— Każdy ma swój system.
— Cóż słychać w mieście? — zapytał regent. — Ktoś mi mówił, że podobno Koronówek jest do sprzedania.