Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

robione, zapracowane uczciwie. I co ojczulkowi szkodzi, że jego córka już nie jest zerem, ale robotnicą? że nie traci czasu napróżno?...
— Pięknie to, moje dziecko, ale...
— Jakież „ale,“ ojcze?
— To wszystko do czasu. Pójdziesz za mąż — i co zrobisz z tą altaną i aparatami? Chyba nie zasiądziecie oboje pod szklanym daszkiem...
— O tem potem...
— Masz zamiar starą panną zostać?
— Broń Boże! ale jak obecnie, nie życzę sobie zmiany losu. Jest mi dobrze, mam najzacniejszego ojca, ciotkę poczciwą, mam zatrudnienie, miłe towarzystwo, jestem zdrowa — czego mogę żądać więcej od losu?..
— Więc jesteś szczęśliwa zupełnie?
Zamyśliła się.
— Prawie, — odrzekła.
— Prawie... a więc nie zupełnie. Powiedz że mi, cóżby ci jeszcze kupić — zapytał z uśmiechem: — może drugą altanę i z dziesięć aparatów? Nie?..
— Nic teraz nie powiem.
— Ale tajemnica ta może się kiedy odsłoni w przyszłości?
— Może, może... nie wiem. Tymczasem dobrze jest, jak jest...
Przeszło kilka miesięcy; nastała zima i mrozy. Następca Mateusza, Walenty, codziennie odwoził pannę Wandę do miasta i przyjeżdżał po nią eleganckiemi sankami. W willi regenta kilka razy