Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I.

Nic nie masz przykrzejszego nad drobny deszczyk październikowy, a właśnie taki mżył od trzech dni bez przerwy, bez ustanku.
Nie krople, ale cząsteczki, atomy kropel padały w obfitości bajecznej, czyniąc dzień podobnym do wieczornego zmroku.
Zdawało się, że nad miastem rozpostarł ktoś przeogromne sito, o maleńkich otworkach, napełnił je morzem brudnej wody i wodę tę postanowił wylać na dachy, na ulice, na ludzi, przepoić całą Warszawę wilgocią, od strychów aż do fundamentów.
Z po za tego sita słońca widać nie było, utonęło ono w massie chmur, utonęło wraz ze światłem i ciepłem.
W samo południe, w wielu sklepach, zwłaszcza na węższych ulicach, płonął gaz, świeciło się w lokalach parterowych, w suterynach, w warsztatach i pracowniach, znajdujących się w głębi ciasnych podwórzy...