Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wątpię o tem... Jakże się miewają panie?
— Doskonale. Zobaczycie je zaraz, ale pośpieszajmy, bom głodny jak wilk, a sądzę, że i wam po takim spacerze jeść się chce. Mnie to szkody narobiono w jęczmieniu, więc przyjechałem na pole obejrzeć...
Puścili konie ostrym kłusem, biegły one parskając. Kary, na którym siedział miody człowiek, rwał się do biegu, ale trzymany pewną i silną ręką na wodzy, musiał być jeźdźcowi posłuszny.
— Nie zapomiałeś jeszcze siedzieć na koniu? — rzekł pan Eugeniusz.
— Trochę z wprawy wyszedłem, ale trzymam się jeszcze jako tako.
— Wybornie, doskonale! Jeździsz tak, jak gdybyś przez całe życie tem się tylko trudnił...
Rzeczywiście, w tej pochwale nie było przesady. Młody człowiek trzymał się na siodle spokojnie i z wdziękiem, prowadził rwącego się bieguna ręką pewną, bez żadnego widocznego wysiłku. Pan Eugeniusz z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się jeźdźcowi.
— Mam ochotę ściskać cię, panie Józefie! — zawołał.
— Za co?
— Za to, żeś taki... nasz!