Strona:Klemens Junosza - Stary leśnik.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXXV.

Po matce miała oczy południowe,
Wielkie, wilgotne, głębokie jak morze,
Usta z korali, pyszne włosy płowe,
I cała była jak poranne zorze,
Jako kwiat lilii, który po nad wodą,
Zwraca ku słońcu swoję główkę młodą.

XXXVI.

Gdy była w lesie — las gałązki schylał,
Jakby cześć złożyć pragnął swej królowej,
Do niej się słowik śpiewaniem przymilał,
Jakby uwielbić chciał ją dźwiękiem struny,
Nie raz na dłoni jej siadł ptak maleńki,
A trwożne sarny jadały z jej ręki.

XXXVII.

O moje słońce! na to żeś wschodziło,
Aby mi krwawym zaświecić zachodem.
O dziecię moje! czyś dla tego żyło.
By się tak prędko rozstać z życiem młodem,
Bym ja za tobą, moja ty dorodna,
Źródło łez gorzkich wyczerpał aż do dna...

XXXVIII.

Raz mi zrządziło przykrość moje dziecię,
Gdy się w jej sercu ozwał głos miłości...
Ja zapomniałem, że to tak na świecie,
I stare serce moje schło z zazdrości.
Bom sądził, że gdy młodzieńca poślubi,
To już starego ojca tak nie lubi...

XXXIX.

Było to w zimie... w sam dzień jej wesela,
Stanęła przy mnie ustrojona w bieli,
Jak jasne słońce co promieniem strzela,
Jak owi w sennych widzeniach anieli.
Tak była swojem szczęściem uśmiechnięta,
A taka czysta jak z obrazu święta.

XL.

Kościół od chaty był o małą milę,
W dzień zaś nam Pan Bóg mrozu nie poskąpił,