Strona:Klemens Junosza - Stara kamienica.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   28   —

— Moja kochana, jako siostrzenicy mogę ci wszystko powiedzieć. Niby to był on poczciwy i dobry — ale w preferansa grywać lubił, fajeczkę ciągnął no — i gdyby nie moja energia, to kto wie, coby jeszcze wyrabiał?!
— Jednak, droga ciociu, niepodobna żyć tak samotnie, bez powietrza i ludzi. Takie życzie to śmierć.
— Grzeszna, niewdzięczna dziewczyno! uderz że się w piersi i nie bluźnij! Nazywasz śmiercią, że ci tu ciepło i że masz co jeść!! Śmierć-to, żem ci obiecała zapisać tę kamienicę, w której żyję samotna. To powiadasz jest śmierć, śmierć? O czasy o obyczaje!..
Kazia nic nie odrzekła, pocałowała tylko ciotkę w rękę, i zapłakana wyszła do swego pokoju.
Usiadła przy oknie, otworzyła szkatułkę i wydobywszy z niej mały fotograficzny portrecik, wpatrywała się w niego tym wzrokiem, co to powiada wszystko, kocha, tęskni; zachwyca się temi oczami, które potrafią w sobie wszystkie promienie jasnej duszy w jednem ognisku zestrzelić...
Kazia obejmowała portret wzrokiem, pieściła spojrzeniem i oblewała łzami, usta jej poruszały się jakby szepcząc słowa miłości, biała ręka przyciskała machinalnie serce.
Tymczasem ciocia Dulska, ciekawa podwójnie (bo i jako kobieta i jako ciotka), podniosła się zwolna z fotelu i cichutko przesunęła się ku drzwiom, za któremi skryła się jej siostrzenica...
— Co ta waryatka robi? co ona tam robi? szeptała — tegoby mi jeszcze brakowało, żeby tu w moim domu!.. Och! święty Antoni ratuj nas!
Otworzyła leciuchno drzwi i stanęła tuż za plecami Kazi, a w miarę jak na twarzy dziewczyny widać było grę uczuć i miłość dla ukochanego, na obliczu pani Dulskiej malowała się zgroza.
Twarz ciotki mieniła barwy jak kameleon, z różowej przechodziła w szkarłat, w purpurę, w pons, wreszcie w granat...
A Kazia nie widziała nic, oprócz owego portretu, nie widziała, że po za nią stoi ktoś, co już wszystko odgadł, wszystkiego się domyślił...
Biedna dziewczyna!
Zbliżyła usta swe do chłodnego papieru i wycisnęła na nim pocałunek...
Tego nadto już było dla ciotki. Krzyknęła — Jezus Marya! i upadła zemdlona.

ROZDZIAŁ II.
Złote marzenia nad srebrnem jeziorem.

Z opowiadaniem naszem cofamy się nieco, a mianowicie w te czasy, kiedy Kazia znajdowała się jeszcze na wsi.
A były to ładne czasy...
Piękne dziewczę rozwijało się pod promieniami ożywczego słońca, na łonie natury, wśród tajemniczych szmerów liści, śpiewu ptactwa, w pośród zieleni i kwiatów.
Nie brakło jej ani powietrza, ani światła, a ciotka Zofia (żyjąca jeszcze wówczas) otaczała ją prawdziwie macierzyńską miłością.
Życie upływało jednostajnie i cicho, ale spokojnie; dni biegły za sobą szybko, jakby w nieustannej gonitwie.
Czas albowiem bywa złośliwy — gdy ludziom dobrze, on bieży jak strzała — gdy źle, wlecze się powoli i kulawo, jak gdyby się delektował ludzkiem cierpieniem. Stary Saturn różne płata figle.
Gdy Kazia, powróciwszy z miasta, gdzie otrzymała edukacyą, pomieszkała na wsi lat kilka, zmieniła się tak, że jej poznać nie było można.
Pączek rozwinął się w kwiat piękny i świeży, tchnący urokiem i wonią, a kwiat ten nie był dumną różą odbierającą hołdy wietrzników — motyli, ani też białą lilią samotnie nad wodą stojącą i zakochaną w słońcu; ale był to raczej gwoździk z wiejskiego ogrodu, pełny, barwny, uśmiechnięty....
Wioska, w której mieszkała ciotka Kazi, leżała w uroczej stronie kraju.
Białe chatki rozstrzelone były na pochyłości góry, na której szczycie rozłożył się bór czarny, u stóp zaś wiła się wązka, wartka rzeczułka, przerzynała pole w nizinie i ginęła w jeziorze szerokiem, które podczas pięknego dnia letniego, powtarzało w sobie, jak w zwierciadle, wszystkie piękności okolicy.
Dworek chował się w ogród, kilka młynów turkało na rzecze, a z ganku spowitego w dzikie wino, powoje i bluszcze widzieć było można pola w szachownicę pocięte, w których każda przedziałka mieniła się inną barwą zboża.
Na łąkach pasło się bydło, na jeziorze widać było sunące powoli łodzie rybackie, a w powietrzu białe gołąbki wyrabiały dziwne figle i kozły.
Czasem nad nimi, jak punkcik jakiś niewyraźny, zawisł wysoko, pod obłokami prawie, jastrząb krwiożerczy; a wówczas figlarze jak kule spuszczały się na dół, z głośnem gruchaniem kryjąc się pod strzechy, lub też zasiadając poważnie przed domem, gdzie sąsiedztwo ludzi dawało niejaką gwarancyę bezpieczeństwa.
Ciocia Zofia była wprost przeciwnych usposobień aniżeli rodzona jej siostra pani Dulska, którą mieliśmy zaszczyt poznać w poprzedzającym rozdziale.
Żywego temperamentu, lubiła ludzi i towarzystwo, miała o czem pomówić, a przytem kochała Kazię całem sercem — i przyjmując gości w swoim pochylonym dworku, miała na widoku także i przyszłość swojej wychowanki-sieroty.
Bywali też tu różni ludzie i niejedna para oczu zwracała się na Kazię z niemem, lecz wymownem pytaniem.