Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cierpiąca, że leży — i prosi, żebym ją odwiedził nazajutrz.
Przyszedłem o jedenastej z rana.
Przyjęła mnie w salonie; była jakby zawstydzona, nie wiedziała od czego zacząć rozmowę.
Zapytałem, czy nie jest cierpiąca.
— Nie — odrzekła — skądże to wnosisz?
— Uważam że stryjenka jest jakby nieswoja. Sądziłem że może podróż jej zaszkodziła.
— Ach, ta podróż! Rzeczywiście, jeżeli ci mam prawdę powiedzieć, nie zrobiła mi ona wielkiej przyjemności.
— Rozumiem — odrzekłem — i doprawdy nie mam dość słów na podziękowanie stryjence, że podjęła dla mnie tyle trudów... Ja wiem, co to jest. Jeszcze koleją pół biedy, ale owe bryczuszki wiejskie, dróżki i grobelki mogą się dać we znaki.
— Przeciwnie, podróż odbyłam bardzo wygodnie; droga była dobra, przysłano po mnie powóz — nie doznałam więc wcale zmęczenia.
— W takim razie nie rozumiem...
— Bądź cierpliwy. Muszę ci opowiedzieć po kolei wszystko, jak było. Przyjechałam do Białki, przyjęto mnie naturalnie po swojemu, całem sercem, z otwartemi rękami; pan Marcin, jego żona, panienki... wszyscy słowem prześcigali się w grzeczności; serdeczny dom, stare gniazdo, niema co mówić. Panna Krystyna...
— Prawda, stryjenko, jaka ona piękna!
Stryjenka wzruszyła ramionami.
— To — rzekła — rzecz gustu. Nie to piękne, co piękne, lecz to, co się komu podoba. Wiadomo