Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Opowiedzieli co zaszło podczas mojej niebytności, proponowali mi grę. Słuchałem opowiadania obojętnie, grać nie chciałem.
Ta resursa, bez której jeszcze przed kilkoma tygodniami nie mogłem się był obejść, to towarzystwo, zielone stoliki, kuchnia wykwintna — wszystko wydawało mi się marnem, bezmyślnem, pustem. Nie mogłem wytrzymać długo w tej atmosferze i pojechałem do domu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ileż to dni upłynęło od bytności mojej w Białce?
Nie wiem. Niech mi dopomoże kalendarz; tydzień, dwa, trzy, cztery... więcej niż miesiąc, całe trzydzieści sześć dni.
Wówczas jeszcze była jesień, teraz śnieg pada, bieli dachy i ulice.
Brzydki, szkaradny czas!...
Pomimo że dzień jeszcze, kazałem zapalić lampę; na kominku płonie ogień, ale jakiż to ogień?! Nie taki wesoły, strzelający jak na wsi, nie; to miejski ogień, bryła skamieniałego węgla tli się za okratowaniem żelaznem, czy stalowem.
Jestem sam.
Nikogo nie przyjmuję, z nikim widzieć się nie chcę. Co mi po ludziach? Nudzą mnie i dręczą.
Rozmawiałem dziś z lustrem. Wiesz, z tem dużem lustrem, które wisi w moim gabinecie. To prawdziwy przyjaciel. Prawdomówny, szczery i nieobłudny. Wiesz, co mi ono powiedziało? Powiedziało mi, że jestem stary. Stary! stary! a przecież to tylko trzy-