Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bywać i starać się... Na teraz nie żądam nic więcej.
— Ależ mój drogi, to moje marzenie! Będę szczęśliwa, gdy cię ujrzę już jako człowieka żonatego, ojca rodziny. Czas, czas wielki zerwać z brzydkiem kawalerskiem życiem. Weźmiesz panienkę śliczną, z zacnej rodziny, wychowaną w najlepszych zasadach. Ona ci życie opromieni, ozłoci. Doskonały wybór, doskonały! Czy zostaniesz u mnie na obiedzie? Zostań!
Chciałem się wymówić, ale nie dała mi przyjść do słowa.
— W tej chwili nakryją. Będziemy gawędzili. Wiesz co, że zupełnie inaczej teraz wyglądasz!
— Ja?
— Naturalnie. Dopiero powziąłeś zamiar ożenienia się, a jużeś spoważniał. Lepiej ci z oczu patrzy. Wierz mi.
— Czy poprzednio źle mi patrzyło z oczu?
— O, niezawodnie! Miałeś w sobie coś, coś takiego, czego nie znoszę; zaczynałeś wyglądać, jak stary kawaler. Były to wprawdzie dopiero początki, ale początki złe.
— Za co stryjenka tak nienawidzi biednych samotników?
— Ach! za cóż miałabym lubić tych egoistów szkaradnych; ale nie mówmy o tem, ty już nie należysz do nich, dzięki dzikiej różyczce.
— Stryjenka ją niezadługo zobaczy, wszak prawda?...