Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Marcin rozśmiał się.
— Wiem co to jest — rzekł — to wczorajsze polowanie... ale ja mam na to wyborny środek.
— Och, panie!
— Doskonały. Przedewszystkiem wstań; przemóż się i wstań. Orzeźwij się zimną wodą, wypij szklankę herbaty — i zaraz potem pojedziemy w pole. Pośpiesz się, w tej chwili poślę do Macieja, żeby konie kulbaczył.
— Konno? — spytałem zdumiony.
— Tak, tak, nie inaczej. Jedyny środek; przekonasz się o jego skuteczności. No, posłuchaj mojej rady, przemóż się — wołał.
Wyszedł.
Podniosłem się z łóżka, orzeźwiłem zimną wodą... Gdym już był ubrany, zjawił się pan Marcin.
— No, chodźmy — rzekł — konie gotowe. Dwie pieczenie przy jednym ogniu upiekę.
— To jest?
— Ciebie wyleczę i zobaczę, co się dzieje w lesie. Już tam od kilku dni nie byłem, a gajowy nie pokazuje się jakoś. Nie obawiaj się, droga niedaleka, za godzinę będziemy z powrotem.
Pan Marcin dosiadł kasztana, ja z wielką trudnością wwindowałem się na spasłego, spokojnego deresza. Ruszyliśmy powoli, stępa.
Szczególna rzecz! Pan Marcin, aczkolwiek zawsze poważny i wzbudzający szacunek, teraz wydawał mi się, jak gdyby jaki patryarcha. Straciłem zupełnie śmiałość wobec niego... Tak; dotychczas był on dla mnie panem Marcinem, uprzejmym gospodarzem, pod którego dachem znajdowałem go-