Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

byśmy na tej podorywce spróbować, na pewno tu znajdziemy...
— Właśnie to samo myślałem — odrzekł pan Marcin, wstrzymując konia.
Stanęliśmy.
Rola była świeżo zorana, miękka. Ustawiliśmy się jakby w jednej linii, jeden w odległości kilkunastu sążni od drugiego. Na prawem skrzydle jechał pan Marcin, dalej pan Karol, Staś, któremu życzyłem w duchu, żeby kark skręcił, ja, wreszcie Maciej na wielkiej białej szkapie, trzymający dwa charty na smyczy.
Jechaliśmy powoli; koniom w miękkim gruncie zapadały kopyta.
Maciej od czasu do czasu strzelał z długiego harapnika.
Nareszcie tuż przed koniem pana Karola wyrwał się nieszczęsny zając. Podskoczył, uszy po sobie położył i zaczął szalonym pędem umykać. Na co mu się to zdało?
Maciej spuścił psy ze smyczy, rozpoczęła się gonitwa. Staś, na którego ciągle miałem oczy zwrócone, pochylił się trochę na siodle i puścił konia w cwał, z takim samym spokojem, z jakim przed chwilą mówił, że widział panie. On zawsze był taki.
Maciej uderzył swoją białą szkapę i popędził za psami; ja miałem zamiar obserwować to widowisko z daleka. I byłbym to niezawodnie uczynił, lecz kasztan widocznie miał inny pogląd na tę sprawę i zanim się zdołałem spostrzedz, kopnął się za tamtymi i w szalonych podskokach prześcignął białą