Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kuzyn nasz daleki — rzekł; — gospodaruje w sąsiedztwie, dzierżawkę trzyma.
Podaliśmy sobie ręce, przyczem kasztan miał wielką chęć wierzgnąć karego, na którym siedział ów Staś.
Szkoda wielka, że tego nie zrobił.
Spojrzałem na swego nowego znajomego. Był to młody, bardzo przystojny człowiek, chłopiec raczej. Blond włosy wymykały się z pod jego czapki, twarz miał rumianą, świeżą, którą gotówbym nazwać dziecinną, gdyby nie płowy wąsik i bródka. W oczach przebijał wyraz stanowczości i energii.
Ruszyliśmy. Temu utrapionemu Stasiowi musiało się przy siodle coś popsuć, bo zsiadł z konia i coś koło strzemion poprawiał. Gotów jestem przypuszczać, że mu to dużo czasu zabrało, bo już odjechaliśmy spory kawałek drogi, gdy nas dogonił.
— O maruder! — odezwał się pan Karol; — no, nie dziwo, kto ma takie śliczne kuzyneczki...
— Widziałeś się z paniami? — zapytał pan Marcin.
— Tak, wstąpiłem, żeby powiedzieć „dzień dobry.“
Mówił to tak spokojnie, jakby o przeszłorocznym deszczu. Wstąpiłem! Cóż on tu ma za przywileje szczególne? pomyślałem. Kuzyn, prawda i to. Nie wiem, dlaczego uczułem w tej chwili nienawiść do wszystkich kuzynów na świecie, a specyalnie do tego, który obok mnie jechał.