Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dynki doskonale utrzymane, konie, bydło, owce bardzo ładne, o ile się znam na tem.
Najwięcej czasu zajęła nam stajnia, na której progu powitał nas Maciej w fartuchu płóciennym, ze zgrzebłem w ręku.
Nie poznałem dereszów, które mnie wczoraj do Białki przywiozły; ani znać było na nich śladów fatalnej drogi i błota.
Jeszcze nie obejrzeliśmy wszystkich koni, gdy wpadł chłopak ze dworu z wiadomością, że obiad na stole.
Przeraziłem się.
— Czy państwo tu jadacie co godzina? — spytałem.
— Co godzina nie — odrzekł pan Marcin — ale jada się od czasu do czasu. Dziś obiad nawet cokolwiek spóźniony, dzięki temu, żeś spał tak długo, kochany gościu. Śpieszmy więc, bo zaraz po obiedzie pojedziemy do pana Karola; chcę go na jutrzejsze polowanie zaprosić. Poznasz go. Poczciwy człowiek z kościami, ale przytem trochę lekki i niebardzo rachunkowy, więc też biedę klepie nieborak.
Poszliśmy tedy na obiad i zasiedli przy stole w owym wielkim pokoju z kominkiem.
Nie byłem głodny, nawet, co prawda, jeszczem się nie wysapał dobrze po śniadaniu, ale wobec gościnności gospodarstwa, wobec zaproszeń z ich strony, niemożliwe staje się możliwem. Jadłem.
— To ci się tylko tak zdaje — mówił pan Marcin — cóż to za jedzenie? Trochę tego, trochę owego... Przekonasz się, że jak przyjedziemy do