Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Trzymając sznurek ów w ręku, skradał się powoli, krok za krokiem, jak, nie przymierzając, kot do myszy — a zmiarkowawszy, że już się zbliżył na dostateczną odległość, jednym skokiem rzucił się naprzód i całym ciężarem swego ciała przygniótł nieszczęsne cielę.
Jęknęło ono dziwnym głosem i szarpnęło się rozpaczliwie, ale Jankiel trzymał mocno... Stała się jednak rzecz nadzwyczajna: cielę nie poprzestało na biernym oporze, już nie z energią, ale z wściekłością raczej przeszło do akcyi zaczepnej.
Jankiel uczuł, że go ktoś, czy coś, chwyta za szyję jak kleszczami, przyciska do siebie nadzwyczaj silnie i klnie.
Jankiel ogłuszony, na wpół przytomny, usłyszał jednak wyraźnie wyraz „psia kość.“
Jeszcze żadne cielę na świecie nie przemówiło w ten sposób. Była to jednak wskazówka, jakim językiem można się z tem strasznem czemś, potworem, widmem czy złym duchem, porozumieć. Jankiel też natychmiast głosem rozpaczliwym zaczął wołać:
— Puść! puść!
Swoją drogą sam nie puszczał.
— Ty puść... — odezwała się ofiara.
— Puść!
— Puść!
— Ty wpierw...
— Nie puszczę, sam puszczaj, coś ty za jeden, zbójco? czego chcesz?...
— Nic nie chcę... puść mnie... ja myślałem, że to moje cielę...