Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po niejakim namyśle otworzyłem pokój sypialny. Lampa dopalała się, żona moja, ubrana, leżała na kanapie, była blada, zapłakana, brzydka.
— Maniu! Maniu! — krzyknęła matka. Mania zerwała się szybko i w objęciach matki zaczęła strasznie płakać. Ja cofnąłem się do salonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na tem miejscu mógłbym pamiętnik swój, a raczej ten jego rozdział, przerwać. Teściowa, która także przeprowadziła drobiazgowe śledztwo, nazwała mnie naprzód grubianinem, a potem idyotą. Według jej kompetentnego zdania, tylko idyota mógł przepędzić tak wyjątkową noc w podobny sposób, co ja. Jest to także pogląd, aczkolwiek motywowany słabo. Człowiek, według konkluzyi teściowej, który wchodził przez okno pokoju mojej żony, nie był to mężczyzna, tylko... ogrodnik; ubierał on jej pokój kwiatami, wchodził zaś przez okno i wychodził przez nie, żeby nie powalać posadzki, zafroterowanej świeżo w salonie. Co do wyrazów „mój kochany,“ „mój drogi,“ te istotnie powiedziane były przez moją żonę, która niby już z wrodzonej delikatności jest taka uprzejma dla prostych ludzi.
Ostateczne wnioski teściowej były takie: kwiat nie jest wiarołomstwem, ogrodnik nie jest mężczyzną, ja zaś nie jestem gentlemanem, lecz idyotą, szaleńcem, niegodnym być mężem anioła.
Co za naciąganie! Można to wmawiać w kogo innego, ale nie we mnie. Kiwałem też głową z uśmiechem niedowierzania, co doprowadziło te-