Strona:Klemens Junosza - Przy kominku.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zanim wszedłem do tak zwanego „gniazdka gołąbków“ (co za dzika ironia!), zamknąłem przedewszystkiem okiennice z zewnątrz i zawiązałem je mocnym sznurem. Ubezpieczywszy w ten sposób osobę wiarołomnej, a już co najmniej silnie poszlakowanej żony mojej od strony zewnętrznej domu, postanowiłem przeciąć jej możność ucieczki przez drzwi. W tym celu zaprowadziłem ją do sypialnego pokoju, obejrzawszy poprzednio zamek i schowawszy klucz do kieszeni. Każdy mój krok wywoływał w niej przerażenie, a gdym ją surowo i kategorycznie zapytał o nazwisko wspólnika przestępstwa, gdym zażądał, aby mi wyjawiła jego nazwisko, wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
I tę metodę znam.
Widząc że dziś już nie zdołam wydobyć zeznania, włożyłem klucz w zamek i rzekłem:
— Pani... przyznam się, że wyobrażałem sobie inaczej pierwsze chwile małżeńskiego pożycia, gdy jednak znalazłem ślady niegodziwych czynów, zmuszony jestem panią uwięzić.
— Mnie!? — krzyknęła, zrywając się z krzesła.
— Tak... panią... O! nie lękaj się, o ile możności chcę uniknąć skandalu... dlatego nie posyłam po wójta, nie rozstawiam wart.
— Wójt?! warty?! Boże, cóż to znaczy?!
— To znaczy, że przepędzisz pani noc dzisiejszą w tym pokoju, pod kluczem.
— Ja?
— Zapewne... Nie radzę próbować ucieczki, bo sam pilnować będę okna.