Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nansu? dla jakiejś ceremonii chińskiej: to nieładnie, moja pani, to bardzo nieładnie!
— Wybacz pan, ale sądziłam, że żonie pańskiej kłopotu się przyczyni.
— Moja żona już jest wolna od wszelkich kłopotów na zawsze... już krzyż na jej mogile poczerniał — dodał ze smutkiem. — Ja jestem sam jeden, jak mnie pani widzisz, nie mam już nikogo blizkiego; wszystko pomarło, lub pomarniało, niestety. Dom mój oddaję do dyspozycyi pani.
I nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do otaczających kobiet i rzekł silnym, donośnym głosem:
— Odprowadźcie panią na wieś, do dziecka; ja zaraz konie przyślę, a wszyscy ludzie z folwarku, którzy się na wsi nie mogą pomieścić, mają siadać na mój wóz i do Olchówka: będzie dla każdego kąt i chleb, dopóki nie odbuduje się folwark.
— Boże wielmożnemu panu zapłać! Boże nagródź! — odezwało się kilkanaście głosów.
— Do widzenia wkrótce pani dobrodziejko — rzekł — za godzinkę konie będą, a proszę pamiętać, że czekam.
To mówiąc podał jej rękę.
Młoda kobieta wzruszona, ucałować chciała dłoń człowieka, który jej życie ocalił i w nieszczęściu pomoc ofiarowywał, ale nie pozwolił na to:
— A! pani dobrodziejko — rzekł z wyrzutem — cóżto ja biskup jestem, czy kto? całe życie sam całowałem kobiety po rękach i na starość od tego zwyczaju nie odstąpię: proszę nie bronić rączki i być dobrej myśli; nad nieszczęściem zaś dzisiejszem obradować będziemy w Olchówku.
Skłonił się z galanteryą i skinął na ludzi aby mu konia podali.
Ujął cugle w rękę, dotknął lekko grzywy i w mgnieniu oka był już na siodle.
Kary wierzchowiec parsknął i z miejsca zagrzmiał kopytami; przy krwawych blaskach pogorzeliska, widzieć było można cwałującego konia i jeźdźca pochylonego nieco naprzód na siodle.
Wkróce i koń i jeździec zniknęli w mroku nocnym, a pogorzelisko czerniało coraz bardziej i gasło...
Ludzie rozchodzić się zaczęli, tylko parobczycha jakaś biedna zawodziła lament straszny, nad szczątkami jedynej swej krowy, zwęglonej w płomieniach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Olchówku nikt nie spał.
Łuna pożaru przebudziła wszystkich. Ludzie stali przed chatami patrząc na sąsiedzką niedolę; niejeden żegnał się nabożnie i z trwogą spoglądał na własną strzechę słomianą, na stodółkę napełnioną zbożem, na całe dobro swoje, które lada niebacznie rzucona iskierka w jednej chwili w popiół zamienić może. Kobiety drżały jak w febrze, a nawet dzieci małe przebudzone ze snu, z rozczochranemi włosami, powchodziły na płoty i patrzyły szeroko otwartemi oczami, jak sowy...
Przed dworkiem również gromadka ludzi stała, a wśród nich stara Kulasińska, klucznica i szafarka, w czepcu z pośpiechu przekręconym na bakier, w starej jakiejś chustce na ramiona narzuconej, opowiadała epizody z różnych pożarów widzianych przez nią w długiem życiu.
Słuchano uważnie, ponieważ pani Kulasińska była to osoba znaczna i światowa, pominąwszy tę okoliczność, że od jej woli wyłącznie zależało sutsze lub skąpsze okraszenie klusek, albo kartofli, co jest w życiu ludzkiem rzeczą dość poważną, pominąwszy, powtarzam, jej arbitralność w kwestyi okrasy — szanowano Kulasińską jako osobę, która wiele a wiele w swojem życiu widziała. Dość powiedzieć, że widziała nawet wojnę. Wprawdzie Szymon Sójka, gajowy, eks-podoficer saperów utrzymuje, że wojna nie tak wygląda jak Kulasińska opowiada, ale jego zdanie nic nie znaczy, wymowna albowiem kobieta potrafiła zawsze przekonać swoje audytoryum, że saper to nie żołnierz, że wojuje tylko łopatą, a jeżeli kiedy co zabił, to chyba gęś, albo kurę, którą gdzie ukradł przechodząc.
Kulasińska była w największym ferworze, gdy właśnie rozległ się tentent kopyt i po chwili dziedzic osadził spienionego konia przed gankiem.
— Hej! Jędrek — zawołał zeskakując z siodła — przeprowadź karego powoli, żeby obsechł — a ty Macieju zaprzęgaj zaraz do dużej bryczki i jedź do Zabłocia; we wsi dowiesz się w której chałupie są dwie panie z dzieckiem — przywieziesz je tutaj.
— Duchem, wielmożny panie — odrzekł Maciej i pobiegł ku stajni.
Pan Jan do pokoju wszedł.
— Pani Kulasińska! Kulasińska! — krzyknął aż się po wszystkich pokojach rozległo...
— Idę, idę, jeno się trochę ogarnę, przecież tak niejako wyjść, jak, nieprzymierzając, kocmołuch. Co pan każe? pewnie samowar? Już kipi, bo jak tylko pan wyjechał, kazałam Magdzie nastawić, ale to taka dziewka nicpoń, gęba jak bochenek chleba, a nawet dmuchać nie umie... Ja zawsze powiadam...
— To później już dopowiesz, moja Kalusińska, tymczasem do roboty!
— Boże miłosierny! czyż ja nie haruję ciągle jak, nieprzykładając, ten pies?
— Święta prawda, ale nie o to idzie. Naprzód we wszystkich pokojach ma się palić światło.
— Dyć za godzinkę Pan Bóg da dzień.