Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzegach chwiały się trzciny wysokie, wśród których przebywało mnóstwo różnego ptactwa. Na środkn wyspa dość duża, drzewami i zielenią pokryta, wychylała się z wody. Rzadko tam człowiek zaglądał, więc drzewa rozrastały się bujnie, nie słysząc nigdy zabójczego łoskotu siekier, a krzaki drobne i krzewy, nietrzebione nigdy, tworzyły zbite ściany zieleni. Na środku samym było miejsce wolne, trawą szmaragdową zarosłe. W lecie wśród tej trawy czerwieniły się poziomki, w krzakach było jerzyn, malin, porzeczek nieprzebrane mnóstwo, leszczyna rozkładała, niby wielkie wachlarze, giętkie swoje gałazki obsypane orzechami corocznie.
Nigdy się tu nie rozlegał huk strzałów, więc ptaki bezpiecznymi się czując, słały sobie gniazda na wyspie i spokojne wychowywały śpiewające potomstwo. To też gdy wieczór nadszedł, gdy się rzesza skrzydlata zleciała i posiadała na drzewach, brzmiał tu chór głośny, wesoły, z tysięcy głosów złożony.
Drobne ptaszki śpiewały na krzaczkach, turkawki z wysokiego dębu gruchały do siebie miłośnie, a pstry dzięcioł z wielką czerwoną głową, kując dziobem w starą sosnę, wybijał takt jak młotkiem.
Zosia była zachwycona tym widokiem. Nigdy w życiu jeszcze nie widziała razem tyle ptaszków i takich pięknych, tak ślicznie śpiewających.
Najbardziej jednak zajmował ją dzięciół, który nie zważając wcale na obecność ludzi, pracował tak zawzięcie, aż kawałki kory z sosny leciały.
— Dziadziu, mój dziadziu, czy te wszystkie ptaszki są twoje?
— Moje — odpowiedział z uśmiechem.
— I dzięcioł także twój?
— I dzięcioł.
— I rybki?
— Tak.
— I jerzyny także twoje.
— Moje, Zosiu.
— Ach, mój dziadziu kochany, jakiś ty bogaty! bogatszy niż król, o którym w bajce słyszałam.
Rozśmiał się Olchowiecki i ucałował maleńką, lecz ta szybko wyrwała się z jego objęć i pobiegła dalej, w głąb wyspy, podziwiać ptaszki i zrywać orzechy.
Matka poszła za nią; na polance tylko pan Jan z panią Konarską pozostał.
Usiedli oboje na zwalonej kłodzie dębowej i rozmawiać z sobą zaczęli.
— Panie — rzekła — znasz już naszą historyę, ale nie dopowiedziałam ci jeszcze ostatniego jej epizodu. Po śmierci mojej siostry zostałam sama z Anielcią i rozumiesz pan, że dziecko to stało się już jedynym i ostatecznym celem mego życia. Opiekując się Anielcią, nietylko spełniałam obowiązek, lecz czyniłam zarazem zadość potrzebie mego serca, gdyż przywiązałam się do mej siostrzenicy serdecznie. Bo też było to dziecko tak ujmujące, tak dobre, że opowiedzieć panu nie mogę... Dokładałam wszelkich starań, aby ją jaknajlepiej wychować i zapewnić jej los dobry. Niestety, Bóg chciał inaczej...
— Cóż się stało takiego? — spytał Olchowiecki.
— Pozwól pan, zaraz opowiem. Anielcia wyrosła na śliczną pannę, ale była ciągle bardzo wiotka i blada. Wiedząc, że matka jej nigdy nie odznaczała się kwitnącem zdrowiem i obawiając się jakiej choroby dziedzicznej, radziłam się najlepszych lekarzy, co zrobić, żeby możliwość podobnego wypadku uprzedzić. Zalecano podróże, górskie powietrze, to znowu południowy klimat i uspakajano moje obawy. Stosując się ściśle do tych rad, wyjechałam z Anielcią. Byłyśmy jakiś czas we Włoszech, później parę miesięcy w Szwajcaryi, nareszcie, już wracając do kraju, zatrzymałyśmy się w Wiedniu. Podróże posłużyły Anielci doskonale, rumieńce zdrowia wykwitły na jej twarzyczce, dobry humor nie opuszczał jej ani na chwilę. Szczęśliwą byłam widząc, że jaśnieje pięknością i rozwija się jak kwiat. W Wiedniu bawiłyśmy nieco dłużej i spotkałyśmy jednego z naszych rodaków, bo i tam są oni.
— Był to młody człowiek, nadzwyczaj sympatyczny, gładki, wykształcony; nazywał się Bolski.
— Bolski, pozwólno pani dobrodziejko, to nazwisko znane mi jest dobrze. Miałem towarzysza Władysława Bolskiego. Miałem o nim wiadomość, że osiedlił się gdzieś w Niemczech, ożenił się podobno z jakąś szwajcarką i nieźle mu się działo, ale od lat wielu nie słyszałem nic o nim.
— Otóż to był zapewne ojciec męża Anielci...
— Męża?
— Niestety, tak.
— Dla czego z takim żalem mówisz pani o tem?
— Ach, panie Każde wspomnienie o nim rozdziera mi serce, ale pozwól dokończyć. Pan Jan Bolski poznał się z nami wypadkiem w teatrze, a że pomiędzy ziomkami, gdy się na obczyźnie spotkają, o zawiązanie znajomości bardzo łatwo, więc zaczął u nas bywać i stał się codziennym gościem. Stęsknione byłyśmy do dźwięków mowy ojczystej, do towarzystwa... a że ten pan był bardzo miłym, dowcipnym, przyjemnym w obejściu, że pochodził z dobrej rodziny, więc też zapraszałam go serdecenie, aby nas odwiedzał. Mówił, że jest inżynierem, że pracuje w jakiejść fabryce, że wynalazł maszynę, która przy odrobinie kapitału przyniosłaby mu miliony... Wierzyłam temu i widząc człowieka porządnego, pracowitego, z głową, pragnęłam szczerze ażeby zajął się Anielcią.