Strona:Klemens Junosza - Pożegnanie.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bądźcobądź, należy go pożegnać, kiedy już odchodzi.
— Kogo?
— Tego któregośmy przed rokiem tak czule witali, w mniemaniu, że przyniesie nam puszkę Pandory, róg obfitości, że nas darami fortuny obsypie. Zawiódł nas sromotnie, nie dał nic, prócz kłopotów, a jedyną jego zasługą, jak się zdaje, jest to, że się nareszcie skończył i odszedł w krainę wieczności, z ktorej już nie powróci.
— Odszedł potępiony bezwzględnie, nie zostawiwszy po sobie żalu, nieopłakiwany przez nikogo. Biedny 1890! a jednak miał i on swoje zasługi; niewiele wprawdzie ludzkości dał, ale dużo jej zabrał a czasem zabór znaczy więcej, niż dar.
— Paradoks!
— Nie, nie paradoks, ale prawda. Rok 1890 przyniósł kongres anti-niewolniczy i wynalazek Kocha.
— Pierwszy nie wyszedł dotychczas ze sfery dyskusyj i narad i nie zniósł handlu biednymi Murzynami, drugi nie wyleczył dotąd ani jednego suchotnika, ale natomiast kilku z całą skutecznością na tamten świat wyprawił.
— Zapewne, lecz kto wie, czy Koch wynalazku swego nie udoskonali, a wtenczas...
— Długo na to czekać trzeba!