— A nie, kochany panie Marcinkowski, mogę za marny poczęstunek, za podziękowanie opowiedziéć ci ciekawą historyę, ale co się tyczy nazwisk, adresów, ewentualnie jakichś dowodów, to... bez układu, bez honoraryum, słówka nie pisnę.
— Ależ.
— Bądź łaskaw nie przerywaj. Otóż, jak mi wiadomo, przyjaciel doradził staremu, żeby się przeniósł na Stare Miasto, żeby pieniądze z banku podniósł i żeby je zaszył w poduszkę. Odwiedzał dziada codzień ten przyjaciel, fundował mu wino, miał starania o jego bieliźnie i pościeli...
— Aha!
— Może i aha, bo żona owego przyjaciela przychodziła co tydzień z węzełkiem bielizny i podczas gdy panowie w jednym pokoiku palili cygara i rozmawiali o polityce, ona w drugim porządkowała. Mogę cię zapewnić, że stary nigdy nie miał takiej wygody i takiej opieki. Porządni ludzie, słowo daję!
— Dalej, co dalej?
— Wszystko dobrze, nareszcie stary zachorował. Miał opiekę najlepszą, dozór, doktora dwa razy na dzień, lekarstwa, słowem wszystko co potrzeba na to, żeby człowiek mógł umrzéć wygodnie, na swojem własnem, bialutkiem, czysto usłanem łóżku. Tak się też i stało. Pomyśleli nawet o jego duszy i chociaż był już nieprzytomny, sprowadzili księdza, który dał mu ostatnie olejem świętym namaszczenie. Jak umarł, natychmiast zawiadomili kogo należało, opieczętowali ruchomości, zrobili spis inwentarza, bardzo porządnie, z zachowaniem wszelkich form.
— A pieniądze?! któż zabrał pieniądze?!
— Nie było ich wiele.
— Co?
— Trzysta kilkadziesiąt rubli w gotowiźnie, kilkanaście sztuk monet złotych i srebrnych, liche meble, trochę garderoby przedpotopowego fasonu, ot i wszystko.
— Wszystko? To fałsz! to nieprawda!
— Stoi czarno na białem w spisie inwentarza.
— I cóż z tem zrobili?
— Jak najpiękniej, według ostatniej woli nieboszczyka.
— Co? według ostatniej woli? więc był testament?
— Był.
— Jaki? czy wiesz jaki?!
— Wiem, wiem; własnoręczny, murowany testament, z datą jak się należy, w najlepszej formie. Nieboszczyk przeznaczył swoje mienie na pokrycie kosztów kuracyi i pogrzebu, a resztę polecił rozdać ubogim. Wolę tą wykonano jak najsumienniej. Pogrzeb był bardzo przyzwoity, karawan czterokonny, kilku księży, żałobnicy, pochodnie, grób murowany na Powązkach, nabożeństwo. Przyjaciel się wszystkiem zajmował.
— A potem? potem?
— Cóż miało być potem, wywietrzyli mieszkanie, odmalowali ściany i wprowadził się nowy lokator.
— Nie udawaj głupiego, proszę cię i mów porządnie.
— Bah! czyż ci jeszcze mało powiedziałem... w gardle mi zaschło.
Marcinkowski stuknął się palcem w czoło... przyszła mu myśl, genialna jak sądził. Zrobił minę bardzo uprzejmą i rzekł do swego towarzysza.
— Słuchajno mój drogi, powiadasz, że ci w gardle zaschło?
— Zapewne...
Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/70
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.