Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stało się. Biedny chłopak sam nie wiedział, czy cieszyć, czy smucić się z tego. Całkiem inne miał przedtem zamiary. Nad uczuciem jakie żywił dla Frani, pragnął zapanować, stłumić je, nakazać sercu milczenie do czasu.
Sam losu swego niepewny, nie mógł brać na sumienie przyszłości ukochanej dzieweczki, wolał więc milczéć, pójść w świat z nadzieją, że może po powrocie zastanie ją jeszcze wolną i wtenczas o jej względy ubiegać się zacznie.
Inaczej wszakże się stało. Wypowiedział tajemnicę swoją, niespodzianie, wbrew zamiarowi, ale dowiedział się za to, że jest kochany, że Frania czekać będzie na niego z ufnością.
Tysiące myśli tłoczyło mu się do głowy, uporządkować, opanować ich nie mógł.
Po południu z bijącem sercem wchodził do mieszkania pani Janowej. Zastał tam największych nieprzyjaciół Frani: panią Kowalską i Marcinkowskiego.
Stary kawaler wygolony był gładko, wyświeżony, a pachniał jak sklep fryzyerski. Protektorka jego miała jak zawsze minę bardzo uroczystą, jak gdyby była w posiadaniu wielkiej jakiejś tajemnicy, którą się tylko z wybranemi może podzielić.
Pani Janowa powitała Szczepańskiego uprzejmie, pani Kowalska sztywno i etykietalnie. Marcinkowski uśmiechnął się złośliwie.
Młody człowiek nie zważał na te objawy niechęci. Widok Frani kazał mu o wszystkiem zapomniéć.
— Pan jak kometa — rzekła pani Kowalska — ukazuje się na naszym horyzoncie... i znika.
— Komety uważają zwykle za przepowiednie nieszczęść — odezwał się Marcinkowski. — Pamiętam jaka była trwoga, w roku...
— Bądź pan spokojny, obecność moja nie przyniesie panu żadnej klęski — odpowiedział młody człowiek.
— Pochlebiam sobie, że tak będzie w istocie.
— Finansowych interesów nie prowadzę — mówił dalej Szczepański — i o ile mi się zdaje, żadnych wspólnych celów nie mamy.
— Kto wie? — szepnęła pani Kowalska.
— Ja wogóle współek nie lubię — rzekł Marcinkowski, patrząc ze znaczącym uśmiechem na Franię.
— I ja również. Drogi nasze idą w różnych kierunkach, możemy żyć sto lat na świecie i nie spotkać się nigdy.
— A przecież spotykamy się czasem.
— W ogóle jednak rzadko.
— Na długo pan do nas? — zapytała pani Janowa.
— Na dziś i na jutro, pani.
— A potem?