jeżeli nie do odrzucenia, to kwalifikujący się przynajmniéj do zobaczenia — tak sądził pan Antoni i tak też uczynić postanowił.
Nie słuchając rad i przestróg pani Fichtenbaum, siadł na bryczkę, pocztyljon zatrąbił i para bułanych mierzynków w zielonych chomontach, uniosła go ku Gapiejewu — a on sam, pan Antoni, wiózł w sercu tę błogą nadzieję, iż nietylko summę, ale osobę i serce swoje przy Gapiejewie i przy pani Grzmotnickiéj zostawi.
Miał jakieś przeczucie... ale zapomniał o tem że przeczucia częstokroć zawodzą, nie wiedział że nieubłagana ręka przeznaczeń zapisała gdzieś w górze, że słodkobrzmiące imię Racheli Fichtenbaum figurować musi kiedyś w dziale czwartym księgi wieczystéj dóbr Gapiejewa z folwarkiem Gawronki, oraz Michałki...
Pewien starożytny mędrzec powiedział do swego przyjaciela „poetae nascuntur, oratores fiunt,“ a pewien drugi mędrzec powiedział do swego drugiego przyjaciela „Puellae nascuntur, viduae fiunt. Tak obaj mędrcowie mieli jak najsłuszniejszą racyę — można się bowiem urodzić poetą, tak jak się można urodzić panną, ale krasomówcą i wdową tylko stać się można. Dziewica i poeta, to dwoje dzieci zupełnie do siebie podobnych — oboje marzą przy drgającem świetle lamp niebieskich, oboje czarują się zachwycającym śpiewem słowika i rechotaniem żab na łąkach, oboje wierzą w ludzi, w przyszłość i samych siebie. Dusze ich niewinne jak dwaj pastuszkowie grają na multankach i przeglądają się w źwierciadlanych falach bystrego potoku — oboje mają różowo w oczach... zielono w głowach, i biało w sercach, szczęśliwi!
Orator i wdowa, to ludzie zupełnie innego gatunku, działają na podstawach logiki i doświadczenia, tą logiką i doświadczeniem wojować umieją. Rozstawiają sieci na swoich słuchaczów, lub tych, których życie na ich drodze postawiło i walczą... W walce z krasomówcą doświadczonym, w walce o przekonania upadnie lichy prostaczek chociażby bronił sprawy prawdy i słusznośki, tak samo jak w obec młodéj, pięknéj i doświadczonéj wdowy nie ostoi się żadne serce młodzieńcze, chociażby było zalane taką ilością tłuszczu, jak serce pana Antoniego.
A pani Melanja była piękną, piękną była tą południową pięknością, która nie rozgrzewa lecz pali na węgiel odrazu... któréj dość jednego wejrzenia, aby przykuć zwykłego śmiertelnika do tryumfatorskiego rydwanu.
Siedziała przed domem, na ganku śliczniuchnym, zdobnym gałązkami dzikiego wina i obstawionym dokoła cytrynami, pomarańczami i mnóstwem innych kwiatów, co całą zimę w cieplarni, a lato w ogrodzie lub przy ganku pałacu przepędzają, wodziła okiem po równym zielonym gazonie zdobiącym dziedziniec... Pyszny był ten dziedziniec... pyszny gazon, ale pyszniejsze nad wszystko było oko, czarne jak noc, głębokie jak morze, mieniące się naprzemian blaskiem i jakąś jakby powstrzymywaną łezką. W tem oku miałeś piekło i raj, wulkany i pogodne niebo włoskiéj nocy, w tem oku miałeś wszystko, o czem tylko najbardziéj rozigrana wyobraźnia młodzieńcza marzyć mogła.
Była to śliczna kobieta, chociaż już jéj z górą trzydzieści dobiegało wiosen, włosy w pysznych warkoczach i splotach zdobiły jéj alabastrowe czoło, twarz blada świadczyła o burzach wewnętrznych, a na różowych zaciśniętych zwykle usteczkach igrał uśmieszek, w którym widać było jakiś sarkazm i odrobinę złośliwéj ironii...
Była to śliczna kobieta i niech mnie powieszą, jeżeli w setnéj części odmalować zdołałem zachwycającą jéj piękność i powaby...
Trąbka grała coraz głośniéj, bicz świstał coraz silniéj, a bułanki w żwawych podskokach zatoczyły przed ganek dryndulkę z któréj wyskoczył pan Antoni, tak zgrabnie o ile na to tusza jego pozwalała...
— Czy mam zaszczyt mówić z szanowną panią Grzmotnicką, zapytał zginając się do saméj ziemi...
— Tak panie, odrzekła wdowa, mierząc go od stóp do głowy owem krótkiem przelotnem wejrzeniem, którem tak znakomicie posługują się kobiety...
— Jestem Antoni Grubopłaski, herbu moździerz.
— Bardzo mi przyjemnie... takie szlachetne nazwisko...
— Przybyłem w te strony, jako jedyny spadkobierca summ pozostałych po pannie Weronice Kijkiewicz, ukochanéj méj cioci — i dla tego stawiam się dziś przed panią dobrodziejką jako uniżony jéj sługa i wierzyciel..,
— O, spodziewam się, że nie będziesz pan srogim i nieubłaganym wierzycielem... że będziesz miał wzgląd nad biedną opuszczoną wdową, samotną, która bez opieki i pomocy prowadzi swoje interesa majątkowe, oraz chroni od ruiny tę biedną wioseczkę... To mówiąc, batystową chusteczkę przyłożyła do oczu, z czem jéj tak było do twarzy, czem tak chwyciła za serce pana Antoniego, iż ten z patetycznym gestem zawołał:
— Pani, nie sądź, że przyjechałem tutaj w celu robienia jéj przykrości, lub też natychmiastowego wypowiedzenia sumy — przeciwnie wierzytelność moja, jeśli to pani dogodniéj, może na dłużéj przy majątku pozostać, co do
Strona:Klemens Junosza - Pan Grubopłaski.djvu/6
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.