Strona:Klemens Junosza - Ostatnia instancya.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weronisia jest zacności dusza, a swego czasu była zachwycająca osóbka. Dobraliśmy się jak w korcu maku, a kochamy się niby dwie turkawki i lepiej jeszcze niż turkawki, bo one na dębie, a my przecież w porządnym, dobrze zagospodarowanym domu.
Żeby panie dobrodzieju świat kto zjeździł, od morza, drugiej takiej pary nie znalazłby z pewnością. Bo to trzeba wiedzieć: ja siła, ona wdzięk (swego czasu oczywiście), ja gmach — ona subtelna; ja energia i ogień — ona łagodność i słodycz. Ja, panie dobrodzieju basem, że niech się organy schowają, Weronisia cieniutko, jak makolągwa, jak czyżyk, jak mysikrólik. Ja krzyknę rzadko ale dobrze, Weronisia cieniutko i ciągle: cip, cip, cip, cip, od rana do nocy, a jak dobrze pójdzie to jeszcze i w nocy.
Ja mam zarząd, Weronisia ma kassę, ja apetyt i pragnienie — ona kluczyki. Od pierwszego dnia, od miodowego miesiąca takeśmy sobie założyli, i tak jest. Nie można burzyć utrwalonego porządku. Ja też nie burzę, czasem krzyknę, ale jeżeli Weronisia inaczej — to przepraszam.
Onegdaj miałem przeprawę z moim niedoszłym zięciem, Baraszkiewiczem Jasiem, o mało do pojedynku nie przyszło. Dobry chłopak bo dobry, ale waryat i często miewa dzikie pretensye, licho wie o co...
Trzeba wiedzieć, że mamy córeczkę, Basię, śliczna dziewczyna, kubek w kubek do mnie podobna, bo to i wzrost i kształt i energia i oczy takie same. Wąsy tylko przyprawić, byłby dragon, setna dziewczyna, a do roboty i do tańca, sam nie wiem do czego większą ma zdatność, Baraszkiewicz, jako sąsiad bywał u nas, no i że się w Basi zadurzył nie ma dziwu; ja sam, żebym był na jego miejscu, zakochałbym się w tej dziewczynie, i to nie po dzisiejszemu, mazgajowato, ale tak jak za moich czasów, co to panie dobrodzieju, młody człowiek jak się zaszalał, to szalał, a jak tańczył, to drzazgi z podłogi leciały! Zadurzył się chłopak i dość. Ja to zauważyłem odrazu, alem nic nie mówił, kocha się, to się kocha. Od tego jest młody czlowiek.
Panie dobrodzieju, w zeszłym tygodniu jadę ja konno do miasteczka, Baraszkiewicz spotyka mnie na grobli, także konno. Jedziemy razem.
Gadu gadu, widzę że chłopak zmieszany, niby jakby coś chciał a nie śmie, niby coś tego a nie ten, nareszcie, ni ztąd ni zowąd, cmok mnie w rękaw. Co u licha, myślę sobie.
— A to, powiada, panie dobrodzieju, czuję całą niewłaściwość mego postąpienia, że nieodpowiednie miejsce na gościńcu, ale w domu, u państwa, nie mam tak okazyi... nie śmiem, a to oto w czystem polu, pod niebieskiem sklepieniem, to niby tak jakby w kościele... dobędę co mam pod sercem... krótko mówiąc, pannę Barbarę kocham, i jeżeli mi jej państwo nie dacie, to sam nie wiem co ze sobą zrobię, ale zapewne nic dobrego, gdyż bez niej na żaden sposób nie mogę żyć.
Chłopak był zmieszany, czerwienił się, bladł, słowa mu się nie wiązały, szpicruty o mało nie zgubił.
Juścić jasna rzecz, że Basię kocha, a skoro kocha, dlaczego nie. Niech się żeni.
Poprawiłem się tedy na siodle dla powagi i mówię.
— Owszem, żeń się.
Myślałem, że z konia chłopak spadnie, tak go to uszczęśliwiło... dałem swoje „placet,” swoje