Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To bydło! — rzekł z goryczą staruszek.
— I w możność czynienia dobrze?
— A moja szkoła! a moje dobre chęci! — wołał zaperzony.
— No, widzisz, kiedy przed kilkoma laty mówiliśmy o tym przedmiocie, kiedy jeszcze byłeś entuzyastą — wówczas powiedziałem, że gdy zmienisz swoje opinie, powrócimy jeszcze raz do téj kwestyi. Otóż dziś czas ten przyszedł, więc pozwól mi wypowiedziéć swe zdanie...
Dla tego w całéj sferze stosunków wiejskich dobrze nie jest, że inteligentni bracia wieśniacy są albo optymistami w takim rodzaju jak ty byłeś przedtem, albo też przekonawszy się o swym błędzie, stają się tak zagorzałymi pessymistami, jakim ty jesteś dzisiaj. W pierwszym razie, biorą się do rzeczy na gorąco i chcą przewrotu dokonać od razu, co im się naturalnie udać nie może, w drugim, odsuwają się zupełnie od udziału w pracy społecznéj, co jest także bardzo szkodliwem — a sprawa ani na krok naprzód się nie posuwa.
W tem to jest sęk mój radco, że mało mamy ludzi trzeźwo na kwestyę patrzących, że w kwestyi oświaty i umoralnienia ludu nie doszliśmy daleko, bo optymista nazywa tę masę ukochanym ludkiem i chce go bawić cackami, pessymista powiada, że to bydło, którego interesami zajmować się niewarto. A prawda leży pośrodku podobno. Nie jak z pieszczonem dzieckiem i nie jak z bydłem postępować z nimi należy — ale jak z ludźmi ciemnymi, których trzeba oświecać stopniowo, wpajając w nich zasady moralne, poszanowanie własności, poczucie sprawiedliwości, ideę samopomocy i nieoglądania się na cudze dary. Ale na to lat, lat potrzeba mój radco, taktownego postępowania, przykładu dobrego; na to nie trzeba zwoływać gromad i przemawiać do nich zbiorowo, lecz wyzyskać każdą okoliczność jaka się nastręczy, aby rzucić ziarno umoralnienia i oświaty.
Pomódz w prawdziwem nieszczęściu lub potrzebie gwałtownéj, nie ukrzywdzić w niczem, ale też nie darować swego, tym sposobem wyrobić sobie przychylność i poważanie, a co za tem idzie, ufność.
Reszty czas dokona i wytrwała praca społeczności całéj.
Przerwał mowę pana Michała zadyszany Paciorkowski, który przybiegł od dworu i rzekł ocierając ogromną łysinę rękawem:
— Wielmożne panowie tu siedzom, a tam wielmożna młodsza pani ceka za przeproszeniem z charbatom.

KONIEC.