Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czego ty gałganie stoisz?
— A nie widzisz to żydzie, że ja przecie nie stoję.
— Jakto nie stoisz?
— Przecie siedzę na wozie, jeno konie stanęły.
— Bierz się na prawo, bo wylecimy do rowu.
— Ha! jak wylecimy, to wylecimy, nie do nieba, jeno do ziemi.
— Ty głupi jesteś! jak się kufa rozbije, to kto mi za okowitę zapłaci?
Jacek ściągnął lejce, uderzył konie batem i wóz, skrzypiąc, potoczył się po drodze.
— Jacek!
— Co?
— Jakie ty masz głupie przyzwyczajenie, żeby w drodze spać!
— O, przyzwyczajenie! widzicie go! to tylko żydy przyzwyczajone są spać na furze; zaś człowiek jeno się krzynkę zdrzemie.
— Żydy! żydy! u was wszystko żydy! Co się stanie, to żydy. Wy niedługo będziecie gadali, że jak koń ogonem rucha, to także żydzi winni.
— Bo i pewnie...
Joel nie odpowiedział, gdyż uwaga jego zwrócona była na co innego: zdawało mu się, że poza krzakiem, pod dębem, stoi jakiś człowiek... Stoi ciągle nieruchomo, w jednakowem położeniu, jak gdyby coś niedobrego zamierzał.
Joel się zląkł; zdawało mu się, że jakiś rozbójnik czatuje, aby napaść znienacka, ograbić biednego żydka z gotówki i zabrać mu cały transport okowity.