Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zawsze, widzicie, jak człowiek powie drugiemu, to niby lżej. Cóż wam dolega?
— Jedną biedę sami widzieliście wczoraj — konisko oto mało mi się nie zmarnowało, ale, Bogu dziękować, wylekowaliśmy go.
— Nic mu nie będzie... a druga?
— Oj, druga bieda daleko gorsza i dawniejsza też. Tak, powiadam wam, mój Kusztycki, chodzę jak nie swój, a jak zacznę o niej rozmyślać, to mi we łbie huczy, jak u was w miechu.
— Uważam, że to jakaś ciężka rzecz?
— Ciężka, moi złoci, ciężka... i co ja sobie chudziak za radę dać mogę? Ja jeden — a ich troje, i baba, niby moja kobieta, ich stronę trzyma.
— To z dziećmi kwestja?
— A z dziećmi. Teraz taki świat, że lada dzieciak chciałby być gospodarzem.. Przy ojcu, matce, siedzieć wstydzą się, jeno zaraz na swoje.
— Aha... miarkuję ja, co to jest...
— One też mają swoją ambicję. Ty, powiadają, ojcze, będziesz miał przy nas kawałek chleba do śmierci, a grunt pomiędzy nas rozdziel. Po co mamy, powiadają, czekać na twoją, niby na ojcową, śmierć... lepiej niech, powiadają, za żywota ojciec między dziećmi zrobią skutek — to, powiadają, i ojciec będą spokojni, i dzieci nie będą waszej, niby ojcowej, śmierci wyglądały...
— Mądre bestje!
— A juści. Powiadają tak: macie ojciec ukazowych piętnaście morgów, coście na nich jeszcze za