Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

Jeden kolonista dostrzegł Jacka, siedzącego na wzgórku i bawiącego się krzesiwkiem; krzyknął na innych i pobiegł ku niemu. Szturchali, popychali podpalacza, ale on przyjmował to obojętnie i ciągle się śmiał.
Gdy go przyprowadzono do pogorzeliska, gdy ujrzał, że z całego młyna tylko czarny, okopcony komin pozostał, nie mógł radości swej utaić: podskakiwał do góry i klaskał rękami jak dziecko.
Potem chwycił Fryca za połę i, bełkocząc coś niezrozumiale, ciągnął go, pokazując w stronę łączki, na której przed dwoma laty Wojciech został zabity.
Oczy młynarza błysnęły strasznym blaskiem, zachwiał się, zbladł jak kreda i silnem uderzeniem pięści odrzucił niemowę daleko.
Jacek padł na ziemię, a patrzącym zdawało się, że już nie wstanie o swej mocy, tak bowiem silnie był pchnięty. Lecz niemowa widocznie twardą miał naturę. Ryknął przeraźliwym głosem, zwinął się w kłębek jak gadzina, a potem nagle, gdy się tego najmniej spodziewano, skoczył na Fryca, chwycił go rękami za faworyty, drapał tak, że niemiec padł na ziemię, nie mogąc się obronić.
Zaledwie zdołano wydrzeć go ze strasznych objęć niemowy. Podrapany, pokrwawiony, Fryc uciekł do najbliższej kolonji, a Jacek uspokoił się i znowuż patrzał przed siebie bezmyślnie, i znowuż śmiał się jak wprzódy.
Jako podpalaczowi, schwytanemu prawie na gorącym uczynku, związano ręce. Nie bronił się