Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

— Aj, aj! — wtrącił Mendel — dziwna wasza mowa jest. W interesie niema prośby — interes jest interes...
— Zawsze wolelibyśmy zgodnie...
— Ach! głupcy wy — rzekł doradca, machając ręką niechętnie — róbcie jak chcecie, wasza wola. Tylko, jeżeli chcecie, żebym ja waszej sprawy pilnował, to dajcie na koszta, a jeżeli nie, to bywajcie zdrowi i nie zawracajcie mi głowy.
— Nie bałamućcie gospodarze, nie bałamućcie — wołał Mendel — dajcie na koszta... Klektanie to jest tylko, klektanie... trzy grosze nie warto. Macie co robić, to róbcie, bo pan adwokat nie jest czasowy człowiek. U niego, w kancelarji, w Icka domu na górze, od samego rana jest już taki ścisk, jak na jarmarku.
— Nu tak, ja czasu nie mam, bałamucić nie mogę.
Wojciech westchnął, sięgnął do kieszeni, wydobył długi woreczek, zawiązany sznurkiem, i odwróciwszy się do ściany, zaczął liczyć papierki.
— Niechże pan porachuje — rzekł skończywszy — jest trzydzieści, jak jeden, akuratnie.
Oczy pana adwokata aż się zaiskrzyły na widok pieniędzy, na które także i Mendel i Symcha Bas pilną zwrócili uwagę. Widocznie mieli oni z mądrym doradcą pewne rachunki i chcieli załatwić je przy okazji. W kilku słowach, po żydowsku porozumieli się, że trzeba jaknajprędzej gospodarzy wyprawić, a pana doradcę zatrzymać i nie wypuścić, dopóki długu nie zapłaci. Szło im