Gdy dzień się zrobił, niemcy opuścili młynarską siedzibę i powlekli się w stronę miasteczka, a we wsi zrobił się ruch niezwykły.
Chociaż dzień był powszedni, nie brano się jednak do pracy; przed chatami ludzie gromadkami stali i rozmawiali z sobą, spoglądając to w stronę dworu, to na młyn, wymachując żywo rękami.
Wojciech, który najgorliwiej do sąsiadów swoich przemawiał, chcąc się dowiedzieć, jaki miała skutek wczorajsza rozmowa dziedzica z niemcami, udał się do młyna na zwiady, aby Fryca wybadać.
Przyszedłszy, starym zwyczajem Pana Boga pochwalił; niemiec skinął tylko głową i milczał.
— Panie młynarzu — rzekł Wojciech — może byście mi dwa korce żyta zmełli, tobym dziś przywiózł.
— Jo jo.
— To przywieźć, powiadacie?
— Jo!
— A cóż jeno „jo i jo“, czy nie umiecie inaczej mówić?
Niemiec milczał, udając, że nie rozumie, o co jest pytany.
— Cóż to wczoraj tyle ludzi u was było? — zagadnął znowu Wojciech.
— To swoja, wszystko swoja...
— Niby z waszych stron?
— Jo, jo.
— A pocoście z nimi do dworu chodzili?
— Do dworu, do dziedzica, grunt kupić, dużo gruntu kupić!
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/18
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 14 —