Strona:Klemens Junosza - Fragment z dziejów jasnowłosej główki.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Dziedziniec w Klonowie był bardzo ładnie urządzony.
Dwór na wysokiéj podmurówce ozdobiony był gankiem, na który prowadziły cztery schodki kamienne.
Ganek ów tonął w zwojach i splotach dzikiego wina, co się po szczebelkach pięło i w naturalne zwieszało festony.
Z pomiędzy wina uśmiechała się biała, gipsowa główka amorka, który tu jakimś wypadkiem zabłądził i zdawał się spoglądać w długą aleę wysadzoną lipami, co prowadziła wprost do wiecznie otwartéj bramy.
Przed gankiem ciągnął się piękny trawnik, do koła którego biegła droga żółtym wysypana piaskiem, a na środku trawnika stał kompas.
Po za drożyną były krzaki róż, jaśminu i bzów, były akacye i leszczyna i kilka altanek z białéj brzozy, po których wiły się powoje i bluszcze.
Na lewo od dworu, na wzgórku, stał wielki kasztan, a pod tym kasztanem ławka z darniny.
Sam dwór tonął w dużym ogrodzie, który szeroko rozciągał się po za nim.
W tym ogrodzie były drzewa stare, klony, lipy i graby, a pomiędzy niemi wiecznie zielone sosny i jawory.
Były tu także grusze, przysadziste jabłonki, wiśnie i wszystko, co w porządnych ogrodach wyrasta.
Było nawet coś więcéj, a mianowicie Leon i Zosia, spacerujący w tém miłém, zaciszném, woniejącém ustroniu.
Sądząc z tego, iż nic nie mówili do siebie, można było mniemać, iż mają oboje coś bardzo ważnego do powiedzenia.
Szli przez szeroką aleę; ona udawała, że z niesłychaném zajęciem przypatruje się rzeźbionéj rączce parasolki, on zaś ścinał szpicrutą główki traw i ziela, jakby mszcząc się na nich za jakieś krzywdy...
W milczeniu przeszli całą aleę i przyszli do tego miejsca, gdzie ogród się kończył.
Ztamtąd był szeroki widok na jezioro, na łąki i na las, obejmujący cały krajobraz niby w jakieś ramy wielkie i czarne.
Wieczór się zbliżał; ludzie powracali z pola od roboty i widzieć było można jak jasnowłosy chłopak cwałował na koniu, uderzając go bosemi nogami po bokach; jak chłopi wracali z łąk z kosami na ramionach, jak ciężka fura siana toczyła się przez groblę; kiwając się na prawo i na lewo niby jakaś kaczka potworna.
W trzcinach nad brzegiem jeziora coś szeleściało, na błotach odzywały się derkacze, słońce umoczyło pół głowy w wodzie, zabarwiwszy ją krwawym kolorem.
Z łąk podnosiła się mgła biała, żaby odzywały się w rowach, a bocian leciał do gniazda, dźwigając w dziobie gadzinę jakąś, co się wiła i kurczyła w téj przymusowéj podróży powietrznéj.
Młodzi ludzie stali w milczeniu przypatrując się temu widokowi, tyle razy widzianemu