Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdawało się Ickowi, że w jednem oknie dostrzegł pana Macieja; to mu dodało odwagi. Wyrwał się więc z rąk galonowanego draba i zawołał wyniośle:
— Mój kochaneczku... ja ciebie proszę, ty trzymaj ręce przy sobie; ja tu nie przyszedłem piechotą, ale przyjechałem bryczką z dalekich stron; ja szukam mego pana, co zginął... i ja wiem, że on tu jest. Zamiast pokazywać mi fanaberye, ty mnie lepiej zaprowadź do pana, albo daj panu znać, że ja przyjechałem. Jeżeli nie wierzysz mnie, to pytaj tego stangreta, co mnie przywiózł, albo naszego stangreta, co tu u was jest.
— Jakiego stangreta?
— Nu, naszego stangreta, Wojciecha... Ja myślę na moje pomiarkowanie, że ten nasz Wojciech wypił już z wami niejeden półkwaterek, bo on w domu też taką sztukę potrafi...
Lokaj został tymi argumentami przekonany.
— Chodźże, — rzekł, — zaprowadzę cię do oficyny, tam są pokoje gościnne i mieszkanie pana, którego szukasz. Stangret niech odjedzie do stajni.
— Tak trzeba było gadać od razu... zamiast psuć mi kołnierz i posądzać o złodziejstwo.
— Jakże mam panu oznajmić?