Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

frunęła na drugą stronę drogi. Nie przeszkadzajcie mi, niech ją złapię!
— Marcinie! — zawołał ten chłop, co był z eskorty Icka, — to nasz aresztant, on uciekł! Pomóżcie mi go przytrzymać. Stój, no kochaneczku!
Chłop przechylił się z konia i pochwycił Icka za ramię.
— Takiś to... myślałeś, że ja cię nie poznam! ale nie, braciszku. Bierzcie no go, Marcinie, to morderca!
— Idźcie wy sobie do dyabła, moi ludzie — wołał, szamocąc się Icek, — co wy macie do mnie? Coście za jedni? Mnie sołtys puścił... pozwolił mi iść, gdzie ja chcę; on przekonał się, że ja jestem sprawiedliwy człowiek. Puśćcie mnie, dajcie mi iść gdzie potrzeba... nie przyczepiajcie się do mnie.
— Puścił cię sołtys?
— Puścił... słowo daję... żeby moje wrogi tak byli z nieszczęścia wypuszczone, jak on mnie wypuścił. Niech ja tak nie żyję, niech ja dzieci nie mam... jak on mnie nie wypuścił.
— Może to być prawda — rzekł chłop, — ale zawdy trzeba się sołtysa zapytać. Dla mnie wszystko jedno, czy ty w kozie siedzisz, czy gęsi łapiesz, ale skoro cię prowadziłem...