Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic, ja sobie tylko tak powiadam, aby coś powiedzieć... ale, Mateuszu, gdzie wasze słowo jest?
— W worku...
— Ho, ho! jakoś bardzo ważne słowo... to chyba nie zające, ale dwa wilki...
— Trzy zające...
— Ja was prosiłem o dwa...
— Cóż zrobić? złapało się trzy...
— Nie strzelaliście?
— Nie. Teraz trudno, gajowi się włóczą jak psi; żeby człowiek strzelił, toby ich cała hurma napadła i wzięliby jak swojego. Więc tedy po cichutku się złapało na wnyki. Na przyszły tydzień, skoro doczekamy, będą miesięczne noce, to u siebie za stodołą parę snopeczków owsa postawię na przynętę, przyjdą jak barany pod strzał.
— Mój Mateuszu, koniecznie trzeba zająców strzelać, bo państwo grymaszą; jak zając nie pokrwawiony, to powiadają, że on swoją śmiercią zdechł... że ja go na polu znalazłem... Akurat, ja nie mam co lepszego do roboty, tylko po polach chodzić i zdechłych zająców szukać! Takie pańskie fanaberye... nie dość, że jedzą zająca, nie dość że jedzą go za niedrogie pieniądze, jeszcze chcą grymasić...
— Pańska moda.