rzymskich, w oczach, co z po za złotych okularów surowo patrzyły, widziałem powagę wielką i tajemniczą zarazem. Zresztą sam wyraz „doktór” robił na mnie wielkie wrażenie.
Doktór! zdawało mi się, że to człowiek, umiejący wszystko, mędrzec, dla którego niebo, ziemia i woda nie mają żadnych skrytości, jasnowidzący, prorok prawie.
Tak mi się to w dziecinnym umyśle przedstawiało.
Pomnę, raz Głowacki rzekł do mego dziadka:
— Berek umrze; musi umrzeć, bo ma tyfus!
To mi się zimno zrobiło, dreszcz mną wstrząsnął, a doktór wydał mi się sędzią surowym, wydającym na Berka wyrok groźny śmierci, groźny, nieodwołalny, stanowczy.
Stało się, że Berek wyzdrowiał, ale to wiary mojej w nieomylność doktora nie zachwiało. Wyzdrowienie przypisywałem łzom i jękom starej Berkowej, która lamentem swoim zmiękczyła serce Głowackiego.
Wyobrażałem sobie, że doktór żyje wiecznie, a raczej nie byłem w stanie wyobrazić sobie, żeby mógł kiedykolwiek umrzeć — i sierota od bardzo wczesnej młodości — zazdrościłem dzieciom doktora, że im nie groziła utrata ojca.
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/28
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
24