Strona:Klemens Junosza - Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Opieka to jest wielkie udręczenie — mówił, przyznając klientowi zupełną słuszność — potrzebna ona jak dziura w moście.
— O, tak...
— Ja wiem... ja znałem wielu paniczów w podobnem położeniu, co oni mieli ambarasu z opiekunami! I po co? na co? Nie dzieci przecież, ale panowie... u nas taki kawaler już jest ożeniony. Całe szczęście dla nich, że mnie znali, a ja jestem bardzo usłużny, nieraz na tem tracę... ale cóż robić... taka moja natura!
Wyprzedzał Symcha czas, a młodzieniec urządzał wyścig dystansowy z majątkiem.
W mieszkaniu Symchy Borucha znajdowała się kasa ogniotrwała, żelazna, w niej chował wszelkie dowody, pieniądze zaś puszczał wciąż w ruch.
— Moja kasa — mówił nieraz — podobna jest do dużego miasta.
— Jakto do miasta? — zapytał klient.
— Bo mieszka w niej bardzo wiele osób... i jakie to osoby, sami panowie, same państwo.
— A, zapewne... a jak też ludne to pańskie miasteczko?
— Nawet sam nie mógłbym zrachować jego mieszkańców... dość powiedzieć, że ich jest dużo... i nie tylko z miasta, ale z okolicy... nie tylko z bliższej okolicy, ale i z dalszej...