Strona:Klemens Junosza - Śnieg w żniwa.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rabinów, będzie musiało emigrować wraz z nami — albo też ostatecznie upaść...
Biedne Kozienice — a śnieg wciąż pada...
Dla upamiętania faktu wzięli przyjaciele kalendarz i na karcie czystej, wklejonej pomiędzy drukowane, zapisali te słowa.
„Roku pańskiego 18... dnia 14-go Sierpnia w wigiliję uroczystego święta Matki Bożej o godzinie szóstej przed wieczorem zachmurzyło się niebo i śnieg gęsty i gruby padać zaczął, który o ile, że wiatr był cichy, spokojnie się na ziemi układał. Co gdy się stało gospodarzom na klęskę, grzechom na karę, zamiarom ludzkim na urągowisko (jako ich próżność dowodnie wykazana tu w tym fakcie) — a wszelakiemu stworzeniu na głód, urodzeni Michał ***, tudzież Mateusz ***, jako to świadectwem zmysłów, a najbardziej oczami swemi sprawdziwszy, na wieczną rzeczy pamiątkę zapisują.

Dat. ut supra.

I podpisali staruszkowie z płaczem prawie, rękami drżącemi — i pięczęcie herbowe przykładać już mieli, gdy w sionce łoskot jakiś dał się słyszeć i pani Mateuszowa nagle do pokoju wpadła...
— A mężu!... — rzekła gniewnie — już raz każ tego kruka zastrzelić, albo daruj go komu, bo dłużej wytrzymać nie sposób! Wszędzie jest, gdzie go nie posiać tam wschodzi — na każdym kroku szkodę robi tylko!!
— Jejmościulko kochana! co tam kruk, tu są większe rzeczy...
— On też już do większych rzeczy się bierze i żeby to nam chociaż szkodę zrobił!
— Droga żono, co znaczy ta głupia szkoda wobec nieszczęścia!
— Wobec klęski — dodał pan Wojciech — wobec klęski, która... która... no, która, że tak powiem...
— Co panowie mówicie? mężu co to jest?
— Nieszczęście, żono.
— Klęska, pani dobrodziejko...
— Ale przez Bóg żywy — co się stało, czy kto umarł z familii?
— Co tam umarł... nikt nie umarł... zresztą toby jeszcze pół biedy.
— Więc cóż, gadajcie, głód? wojna? morowe powietrze?
— Gorzej, gorzej, ach gorzej... pani droga.
— Więc koniec świata chyba!
— Prawda, pani dobrodziejko koniec — ten śnieg... okropny — ale to dopiero początek...
— Co panom w głowie? jaki śnieg.
Pan Mateusz ośmielony, pewnym głosem sąsiada, odezwał się buńczucznie.
— Jakto, więc jejmość nie wiesz o tej klęsce, więc nie spojrzałaś nawet w okno podczas tego nieszczęścia? nie widziałaś, jak śnieg, uważasz pani, jak śnieg...[1]
Pani Mateuszowa już nie mogła wytrzymać — jakkolwiek osoba bardzo poważna padła jednak na kanapę i wybuchnęła spazmatycznym śmiechem.
— Śnieg! śnieg! to u waszmościów zima teraz?
Panowie zdumieli.
— Uważasz no panie Wojciechu, szepnął gospodarz — ona się śmieje!
— Śmieje się, jak Boga kocham.
— Ale czego? z czego się śmieje? Co jejmość tak śmiesznego widzi w ludzkiej klęsce?
— Ależ bo to panowie — nie śnieg.
— Więc cóż u Boga?

— To ten kruk! ten twój kochany kruczek! ten piękny czarny kanarek! Dawno

  1. Przypis własny Wikiźródeł Poniższe brakujące siedem akapitów uzupełniono na podstawie wydania w Kurjerze Warszawskim z r. 1883, nr 223a.