Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oszczędności i potrzeby mam małe, a moralne zadowolenie starczy mi za największy procent.
— Romanse, romanse, panie Janie. Sądziłem, że trzeźwiej zapatrujesz się na życie... Zdawało mi się, że będę miał w tobie następcę nietylko z krwi, ale z zasad i przekonań. Widzę żem się mylił.
Nastała chwila przykrego milczenia. Janio stał ze zwieszoną głową, wzrokiem w ziemię utkwionym, p. Sylwester chodził po pokoju.
— No — rzekł, zatrzymując się — zdaje mi się, że przedmiot naszej dyskusyi jest już zupełnie wyczerpany.
— I ja jestem tego samego zdania — odezwał się Janio.
— Szkoda, zdawało mi się, że będzie inaczej...
— Inaczej być nie może — rzekł syn z mocą.
— Bez patosu, mój synu, bez dramatów! Wracaj do siebie, pracuj, zastanawiaj się, rozmyślaj, a gdy przyjdzie reffeksya, gdy uznasz, że ojciec miał słuszność, przyjdź, pomówimy... Czy widziałeś się z matką?
— Nie. Przyjechawszy, wprost przyszedłem tutaj.
— Więc, jeżeli chcesz, pójdź do niej, wiem, że chciała się z tobą widzieć.
Janio ucałował ojca w ramię, p. Załuczyński kiwnął głową.
Młody człowiek był jak oszołomiony. Wczorajsza odmowa, rozpacz, chłodne wyrazy ojca, przytem noc przepędzona bezsennie, wprawiały go w stan gorączkowy prawie.
Blady i zmieniony wszedł do pokoju siostry.