Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sosny i świerki o igłach ciemnych i ta ciemność żałobna odbijała się w wodzie i czyniła ją czarną prawie.
Tu Rafałowa opamiętała się w biegu i stanęła.
Odgarnęła ręką włosy, co się jej z pod chusteczki na czoło wymknęły i siadła z forsy wielkiej i zmęczenia...
Ledwie, że odpoczęła trochę... głos ją jakiś znajomy doleciał.
Zlękła się strasznie.
Zdawało jej się, że wszystkie ptaszki śpiewające i wszystkie listki na gałęziach i wszystka woda w strumieniu woła na nią:
— Józiu! Józiu!
Zdawało jej się, że promienie słoneczne, co się pomiędzy drzewami migotały, przyczepiły się do niej jako złote sznury i ciągną ją w las, ku temu głosowi wołającemu; że wiaterek, co między listkami chodzi, trąca ją, popycha, a szepce:
— Józiu! Józiu!
Były to wołania dziwne, jakby zaczarowane, nie nakazujące, nie straszne; owszem pieszczone właśnie i słodkie, ale taką osobliwą swoją moc miały, że im się oprzeć nie było sposobu, że człowiek poszedłby za niemi choćby na przepaście bezdenne, za wody niezgłębione, za lasy nieprzejrzane...
Wsłuchiwała się biedna kobieta w te wołania, w te głosy i już nie pytając na nic, biedz chciała za niemi, choćby na kraj świata, biedz bez pamięci, do tchu ostatniego.
Aliści z pomiędzy tych wołań, szeptań, co nie-