Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem że wołali na ojca Rafał. Rafał to i Rafał, a o przezwisku żadnem nie wiedziałem.
— No i długo byłeś u tego kolonisty?
— O! byłem kawał czasu. Jakoś podobałem się im, polubili mnie bardzo. On mnie do roboty grubej nie zapędzał, ale owszem do nauczyciela, co w poblizkości mieszkał, posyłał.
— Uczyć kazał?
— A jakże. Skorzystałem też trochę. Umiem dobrze czytać i pisać, rachować, trochę historyi, geografii. Niewiele to, ale dziś już sobie sam daję radę na świecie.
— A dlaczegóż odszedłeś od swego opiekuna?
— On to odszedł... oboje odeszli.
— Jak?
— Ano, naprzód ona umarła, niedługo po niej i on.
— A majątek?
— Znaleźli się zaraz krewni. Wnet, ledwie go pochowano, przylecieli, zabrali, rozdrapali wszystko. Jeszcze na mnie było posądzenie, żem gotówkę zabrał, ale Bóg mi świadkiem żem grosza jednego nie dotknął. Nawet mi to w głowie nie postało, bom się do starego przywiązał, a jak umarł, tom już i światu dla żałości wielkiej nie widział.
— I cóżeś dalej robił, biedny chłopcze?
— A cóż? Powiedzieli mi ci krewni, żebym sobie poszedł, że już dla mnie miejsca niema, więc poszedłem. Co miałem tam robić? Poszedłem do Warszawy, tam jeden przyjaciel nieboszczyka mieszkał, który